Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Barcz śledził, jak zajeżdżają, przodkują.
Liczył starannie sekundy i długość drogi, — by wykazać uprzejmości nie za wiele, lecz w samo prawie.
Nakoniec wśród szczęków wzmożonego obrzędu wojskowego dźwignął się i z całym odwłokiem świty ruszył naprzód.
Nasze kochane tradycyjne bydlę! — Miał te słowa na końcu języka, wpatrzony we wspaniałą postać Krywulta.
Postać ta, szamerowana złotem i srebrem swoistej odznaki, lepionej na rozłożystem futrze, szła, zamaszyście wyrzucając grudy śniegu z pod rozległych podeszew.
Podali sobie ręce i odrazu, niby w czcigodnem umartwieniu, znalazł się Barcz w stroskanych chrzęstach astmatycznego oddechu Krywulta.
Słowom tego generała przelewnym, miękkim, płaszczonym niezaradnie w rosyjskiej budowie zdania, trudno się było oprzeć. Mościły one wszystko, panując wszędzie, na drodze, na podwórcach i w pawilonach Cytadeli, które zwiedzano kolejno.
Barcz czuł, że ów głos i twarz:
Różowa, dostała, sklepiona światłem czołem, na którem lśniły ciemne pioruny żył, podparta łukowaniem podbródków, pełna czułych wnęk i jasnych przełęczy... Że te oczy natchnione jasną, dentystyczną ścisłością wejrzenia...
Że całe to oblicze czyni wrażenie nietylko na obcem otoczeniu! Ze owłada postawą starych, bojowych podoficerów, tygrysów z pod Przemyśla, — właśnie