Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Poseł Mieniewski przypadłszy do stopni katedry, zaprzeczał poruchem dużych, białych dłoni.
— I co ci jeszcze powiedzieli? — krzyczał Tadeusz. — Że załoga ósmego chodnika wodę na ogień lała? Może nawet i to?! Oni tu wszyscy co dzień, te twoje Drążki, leją wodę na każdy ogień, Drążki i inne dranie. Gadałeś tu do Drążka kiedyś bardzo zgrabnie, że niby próby przedmiotu nie umieją wytrzymać. Wytrzymują tę próbę razem z tobą, tylko tej innej próby, próby człowieka... Próby duszy człowieka, gdzie to masz? Gdzie to widzisz?
Tadeusz przypadł do ojca, otoczył siwą głowę ramionami, pan poseł twarz nasrożył, a syn krzyczał wciąż głośno:
— Zabili ją! Rozumiesz?! Zabili ją, tę kopalnianą dziwkę! Tatu!!...
Używszy tego słowa pierwszych czasów dzieciństwa, młody Mieniewski rozpłakał się jak dziecko. — Tatu, zabili ją, Lenorę! Lenora Duś na fleku, na biednej deszczułce wypisana. Wedle tego, cośmy przeżyli razem oboje... Uważaj ją za moją żonę! Twoja synowa, tatu, twoja córka!
Złożył głowę na piersi ojca i płakał straszliwie.
Pan Mieniewski przemówił również. Lecz już się to nie ułożyło, wstyd poplątał mu słowa, niewczesna litość porozwłóczyła zdania i tak się odwróciło w tej rozmowie, że ojciec radził się syna, prosił, nie wiedział o co, wyczekiwał, nadzieję chciał zachować...
— Ja nic nie zmienię, jedź. Jedno cię tylko proszę — nastawał wciąż Tadeusz. — Gdy już wyjdę z więzienia, rozumiesz? Na cmentarzu, w Osadzie Gór-