Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wasz syn Tadeusz przestrzelił mojej małej kolano! Nie mamy drugiego dziecka, mój drogi, mój kochany!
Kostryń puścił Mieniewskiego, stoczył się na podłogę i klęcząc przed kanapą, z czołem wspartym o ciemny welwet pokrycia, płakał gorzkimi łzami nie zwracając uwagi na swego gościa.
Leaderowi żal się zrobiło: dawny kolega z politechniki, Felek Kostryń, głupawy Felek, dziś starzec, trzęsący się wśród łkań.
— Słuchajcie — leader pochylił się pragnąc podnieść dyrektora z podłogi. W tym właśnie ruchu załamał się nagle pan Mieniewski. Owładnęło nim nieoczekiwane wzruszenie.
Kostryń uniósł twarz z oparcia i mlamlał ku pochylonemu nad sobą posłowi: — Gdy twój chłopak przyzna się, że pierwszy strzelił, rzecz sama przez się od razu upadnie. Patrzysz na mnie surowo, może nawet ze wstrętem? Patrzysz na mnie z żałością, a jakże sam wyglądasz? Gdzież ten dawny Mieniewski? Wyglądasz tak samo jak ja. Nie śmiałeś popatrzeć mi w oczy, póki nie dowiedziałeś się, czy żyje ten twój chłopak. Mój drogi: obaj już jesteśmy starzy. Nic już więcej nie mamy do zrobienia. Myślisz teraz, patrząc na mnie — sługa kapitału! Mogę ci więcej powiedzieć: człowiek nieszczęśliwy. Ale to już teraz dla nas obu wszystko jedno. Jesteś tak samo stary już, jak ja.
Leader uśmiechnął się żałośnie. Przyszło mu na myśl, że od chwili, gdy otrzymał depeszę Kostrynia — zapomniał o wielkim wydarzeniu na „Erazmie“, przez cały czas w pociągu mimowolnie nawet nie pomyślał