Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na czworakach, macał przed sobą po posadzce, ślepy od łez, zbrzęknięty, siny.
A właściwie po cóż szukać tych szkiełek? Kostryń trwając wciąż jeszcze na czworakach zamyślił się. Po cóż szukać? Ktoś to rozdepcze w końcu. Ale skaleczy się! Kto? Zuza nie. A wszyscy inni? Kto? Stanisława? Ktoś ze służby? Niech się kaleczą. Nie ma już tego domu!
Nie ma już tego domu! Oto co w suchym trzasku kolan przypomniało się dyrektorowi, gdy się podnosił z klęczek. Nie ma już tego domu. Tyle pracy, tyle zabiegów! Każdy sprzęt, każda rzecz, każdy sufit, każde miejsce posadzki. Nie myślał o żonie, ani o nikim innym, ani o niczym innym, prócz domu.
Nie ma już tego domu? Kostryń obszedł dookoła cichymi krokami swój gabinet. Dotykał sprzętów po drodze. Ot, tak sobie. Są, trwają spokojnie i poważnie, jak zawsze. Otworzył główną szufladę biurka. Tak sobie, niczego specjalnie nie miał zamiaru szukać. Wszystko na swoim miejscu: pudełeczko po pudrze dziecinnym, pełne dolarowych papierków, polisa, dyplomy, świadectwa, metryki.
To, co jest, może być tylko wtedy naprawdę, gdy zostanie stwierdzone, podpisane jak w tych dowodach i aktach. Dom jest. Dyrektor odsapnął z ulgą, zamknął starannie szuflady i poszedł do córki. Użył niemałego wysiłku, by mijając salon nie popatrzeć na żonę. Dostrzegł kątem źrenicy, że w tym samym „sorti“ wiśniowym Stanisława czeka przed kominem w pobliżu parawanu z pierścionków od cygar. Czeka na sekret, tajemnicę zwierzoną przez Knote. Niech czeka.