Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A Zuza: — Jak to nie ma?!
— No nic. No, nie ma — musiał się przecież podzielić tym ciężarem, uprzedzić wszystkich innych, porozumieć z rodziną. — No, nie ma, bo umarła. Ustalili nazwisko, znana szelma, latawiec. Jakaś Duś. — Kostryń chciał dodać imię, lecz umilkł.
Zuzanna wzniosła ręce, całą sobą usiłowała posunąć się na łóżku ku poduszkom, lecz jeszcze niżej opadła. Spojrzała na rodziców, ale już jakby przestała ich widzieć. Jej twarz, i tak już drobna, zmierzchła. Blade, nieznaczne rysy, a wśród nich słowa płynące z jękiem: — Och! To już będzie na całe życie!
Pani Stanisława chwyciła się za głowę. Kostryń upadł na kolana obok łóżka. Szczękał zębami, tulił twarz do atłasu kołdry i powtarzał, czego nie mówił nigdy od czasu pobojów w nadkaspijskiej kopalni: — Przecież to wszystko dla ciebie, dziecko, tylko dla ciebie, kochane nasze dziecko.
Zuza upadła na poduszki. Po długiej dopiero chwili zwróciła się ku rodzicom, straszna, zmarszczona, z wyszczerzonymi zębami. Drobne, równe, błyszczące, jakby zaraz gryźć miały.
— Jestem sama — krzyknęła nieludzkim głosem — na całym świecie sama!!!
Kostryniowie wybiegli z pokoju córki wystraszeni. Zderzyli się ze sobą w przedpokoju, uciekali dalej przez pokój stołowy, pani Stanisława pierwsza, za nią Kostryń zatykając sobie uszy dłońmi. Po drodze mało się nie wywróciła wadząc stopą o dywan.
Pani Stanisława zatrzasła drzwi do salonu. Ot-