Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— No rozdajcie! — krzyknął Tadeusz — przecież zdychają z głodu.
Mrużyła oczy, niepewna odpowiedzi, zaskoczona spotkaniem, prawie radosna a zarazem zgnębiona, nic nagle o sobie nie wiedząca.
Tadeusz zaś, w porywie, czy z pośpiechu, czy też w poczuciu wspólnej poufałości, chwycił Zuzannę oburącz za ramiona. Wydało się to jej bezwstydnym, niemożliwym, ach, jakby ruchem tym zwierzał Tadeusz publicznie, co przeżyli we dwoje. Odwrócił się ku schodom, by uciszyć rosnący zgiełk, gdy spostrzegł, że mu się Kostryniówna wyrwała i że woła:
— Woźni zostać na dole, nie wpuszczać!!! Komitet dziś nikogo nie przyjmuje! Zuza znikła, drzwi zawarły się z głuchym poszumem, Buruś odskoczył w tył, wielce przestraszony, w sieni zakotłowało. Kiedy woźnych odepchnięto, że cały tłum jedynym susem poskoczył już na górę, nie wiadomo.
Tadeusz pierwszy! Pachołki magistrackie za nim, uwiesili się we dwóch, dwa ciężkie, karmne woły, nie wiedział nawet kiedy ich poroztrącał, tylko mu guzik z suknem granatowym został w skrwawionej pięści.
Kobiety nie patrzące na nic, szturchane przez oprychów magistrackich, spocone, poobwieszane dziećmi, stugłowa zmora jęku, dostały się na górę. Pod haporem tej zmory drzwi sali magistrackich obrad rozpękły naścieżaj.
Gdy później, ach, o wiele później, na sądzie stawał i sprawę z tego zdawał, jeszcze nawet i wtedy