Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spłakane, blaskiem naftowej lampy na ukos oświetlone.
— Rzecz jest niezmiernie prosta — powiedział to jakby zasięgiem głosu ojca, jakby już zaraz szerokim chwytem oratorskim. — Musimy pójść, nie czekać wcale, musimy sobie pójść do magistratu. Nie czekać tylko, moi ludzie, aż inni wszystko organizować zaczną! Nic wtedy nie dostaniesz jedna z drugą! Dostanie sztygar, dozorca, no, może starszy górnik, wy nic!
Wsparty o ścianę uśmiechał się wypróbowaną zgromadzeniową uprzejmością ojca.
— Musimy — wzdychał — iść stąd do magistratu, musimy się pokazać. Pokazać się minutę, dwie, trzy, no! Trzy pożyteczne minuty. Rozumiecie: tak wyglądamy i tacy tu jesteśmy. Inaczej zaś przepadnie wszystko. No, więc chodźcie! Nie bójcie się!
Aż się Mieniewskiemu głupio, aż nawet mdło zrobiło, gdy ujrzał jak wyruszają w pochód. Łapanie, nawoływanie dzieci, matek, czy ciotek, idą już, znów wracają, a coś tam znowu jeszcze na nowo zapomnieli, a tamci jeszcze wątpią, znowu się przekonują.
— Lenora! — krzyknął Mieniewski utraciwszy ją z oczu. Wołał, chociaż nie o niej myślał. W tym tumulcie, garusie przypomniał sobie ta przypomnienie owo, dlatego może także, że wyruszali z izby podobnej do wiejskich kwater wojennych, jak to na wielkiej wojnie obrządzał swą baterię, alarmował. Z jakimże mu tu wojskiem przyszło działać na koniec!
Szli w głąb ulicy Błotnej, przez twardą grudę,