Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bych skarpetkach, ręce trzyma położone na biodrach i tak trwa zagapiony, jak drwal po ciężkiej pracy.
Na kuchni coś się smaży, ogień spod blachy przemienia swe poblaski z światłem naftowej lampy a tymczasem znów Knote, która tu jest! Która tu jest, jakby mieszkała w tej izbie od Bóg wie kiedy, powiada, co całkiem dobrze słychać przez skwarczenie na blasze: — Mnie całe życie biją, a ja im służę i nogi im rozcieram, i jeszcze za to na coraz mniej litości u Boga zasługuję. — Powiada to, a równocześnie księdzu papucie na nogi zakłada i nakrywa do stołu, i wyrzuca z patelni na talerz jajecznicę na szynce.
Martyzelowa płacze za oknem z niespodzianą łatwością, jakby łez miała w sobie bez końca i nie czuje ich wcale. Płyną a równocześnie aż wstyd Martyzelowej, aż się litować nie chce ani nad nim, ani nad sobą, ani nad nikim, podczas gdy Knote zasiada naprzeciwko Kani i smaruje mu pajdy chleba, a tamten je, nożem znów przykrawując. Jedzą i spozierają na siebie, mówią coś i znów jedzą.
Buchnęło w Martyzelce pustym głupstwem, że tam we dworze, w młodości kiedyś była inaczej całkiem jeść przyuczona i dopiero od tego głupstwa złapał ją żal inny, niż wszystko dotąd, gdyż zupełnie obmierzły.
Odchodziła sprzed okna cicho, poprzez zmarznięte krzewy, rozeznać się nie mogąc ani w sobie, ani już w niczym. Czy to dlatego Knote znalazła się u Kani, że Martyzel nie żyje już, dlatego też ksiądz jajecznicę spożywa, a ona, wdowa po górniku, odchodzi stąd zbrzydzona, zamiast o chrzcie rozmyślać? Czy