Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lu. — Słyszeliście zapewne, to taki nasz uczony filozof robotniczy.
Martyzelowa szła jakby się wszystko działo w pustce, poza nawiasem obecnego świata. Tu muzyka wybucha, trąby grają rozgłośnie, tu ktoś środkiem ulicy przebiega, to znów się zatrzymuje nagle cały kondukt i oto biedna wdowa utyka twarzą na pół łokcia od blaszanej tablicy, w nogi trumny z napisem:


MARTYZEL JÓZEF

STARSZY GÓRNIK

Martyzelka szła cicho, równo, albowiem zgodzić się w niej nie mogły myśli i rozdzierały ją boleśnie w ten dzień straszliwy jakowąś radość na dnie okazując!!!
Tyle przeróżnych faktów strasznych. Tyle przeróżnych wspomnień na zawsze bezpowrotnych.
A tu znów dzieci kroczą, dziś już wieczne sieroty! A tu jak księdza Kanię kanonik bił po twarzy...
Lecz nie i nie: ta radość straszna, że pospadały z niej więzy mężowskie! Jak gdyby innym rachunkiem pełniło się, że Martyzel nie żyje, a znów innym, że ona tędy kroczy i jest na świecie wolna.
Gdy z wielkiej drogi skręcili na prawo, wzdłuż zabudowań „Flory“, prosto ku cmentarzowi, przejęło Martyzelkę coś takiego, od czego zemdleć można z rozpaczy i ze wstydu, ze szczęścia i z podłości.
Gdyż uśmiech na nią zleciał, tak odczuła, tak było. Dla kogo uśmiech ów, wiedziała od początku