Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sy partyjnej. Rył przez kalkę ołówkiem, u góry stronicy nęciło wzrok grubymi literami wypisane:
ALOJZY KOZA: PO KATASTROFIE NA KOPALNI ERAZM.
Która to godzina? Utkwił wzrok w zakratowanym okienku, gdy nagle ryk straszliwy rozdarł powietrze.
Ryk potężny, przemożny, jakby się całe niebo waliło na kawały: wszystkie buczki, wszystkie syreny, wszystkich hut, wszystkich kopalń całego okręgu węglowego Osady Górniczej dawały światu znak, iż rozpoczyna się dzień pogrzebu ofiar erazmowskiej katastrofy.
Koza zerwał się na równe nogi, krzesło pod nim upadło, jął krzyczeć, płakać, a w tym płaczu powtarzał samemu sobie nieprzytomnie:
— Ja za murami partii! Ja za murami partii! — aż chrypł tak wrzeszczał.
Po czym, niby po jakimś morderstwie, runął na rozścieloną bibułę biurka i tak, siedząco, ze łzami w oczach usnął. Przebudziło go słońce i kołatanie do drzwi, i stukotanie w szyby. Jakże, ósma godzina!
Słońce wielkim promieniem przecinało wskroś pokój, za oknem mnóstwo ludzi i rąk wyciągniętych. Koza otworzył delegatom, po swojemu wyrzucił opaski milicjantów, po swojemu nakrzyczał. Przy obecnych umył się swobodnie do pasa — widzicie tu przynajmniej na naocznym przykładzie, towarzysze, co to znaczy praca redakcyjna. — Mył się w pośpiechu, lecz zarazem z niewysłowioną rozkoszą, że nawet jego, małego człowieczynę tak czasy naciskają, iż prawie na