Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z mlekiem matki wyssali, co się zawsze dyrektorom należy pod względami szacunku.
Co prawda Kostryń wyglądał jak swoja własna śmierć. Twarz miał zastygłą, martwą, a tylko w oczodołach poruszały się czerwone źrenice. Ubrany w łachudrach kopalnianych, posiniaczony, zwywożony, na to zaś pyszne futro dyrektorskie!
Widok takiego stanu mocodawcy kapitału wytrzymał Koza w linii swojego zachowania aż do ostatnich granic. Prawda! Żałosne jakieś perfumy przeleciały przez myśl, coś jak spojrzenie Zuzy, pełne niebiańskich czarów. Lecz zgasło to od razu: Koza dalej robił korektę Nadzwyczajnego Dodatku, jakby był sam w pokoju. Jakby tu nikt nie wchodził. Jakby nikt w drzwiach nie czekał z kłapiącą cicho gębą.
Poseł Drążek inaczej: przekręcił się na sofie wygodniej, wcale jednak nie powstał. Rzucił ogarek papierosa pod nogi Kostryniowi i rzekł wesoło:
— A cóż to, dyrektorze, piechotką? Macie takie obłocone buciska...
Dyrektor Kostryń skierował kroki ku Drążkowi, podał rękę, musiał chwilę zaczekać na rękę gospodarza. Z tą samą kwestą poszedł później do Kozy, po czym w ciszy okrążył pokój. Okrążywszy siadł obok posła Drążka na kanapie.
Milczeli.
Aż tu wybucha Drążek: — Towarzyszu Koza, sprowadźcie kawę od Cieplika i zostawcie nas samych.
Nim zjawiła się kawa milczeli, bardzo uciążliwie. Drążek jakby w sen zapadł. Zwalista kupa mięsa, ani drgnął. Sapał tylko pomiernie.