Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

murami partii, towarzyszu pośle, pozostanę do śmierci, na życie własne przysięgam wam solennie!
Po przemowie tego rodzaju, praca!
Pan poseł Drążek przekonał się nareszcie, że Koza chwyta naukę i kroczy odpowiednią drogą. Wszystko trzymał w pamięci teraz Koza, wychodziło jak z płatka. Tu chorągiew kirowa, telefon na miasto, telefon do „Erazma11, pełnym głosem nienawiści klasowej: — Hal-l-l-lo! Tu mówi Dom Ludowy!!!
Odpowiedział i zdał sprawę Domowi Ludowemu zawiadowca kopalni. Cztery trupy zostały zamulone, identyczność nie ustalona jeszcze. Dalej telefon Kozy do starostwa o tych czterech z uważnym ostrzeżeniem. Gdyż jeżeli ci czterej zostają zamuleni, to czterdziestu jedniu spoczywa już i tak w Izbie Zbornej i nie ma ich gdzie złożyć na terenie Osady Górniczej. Niech to cokolwiek dłużej potrwa, Dom Ludowy nie weźmie żadnej odpowiedzialności za postawę klasy robotniczej! Ze starostwa, buch, telefonem do samego wojewody — wszystko odrabiał Koza.
Drążek siedział tylko na wyprzałej sofie sekretariatu, grzebał w kieszonkach ciepłej kamizelki, furt jeno przypominał, gdzie dzwonić i do kogo. Sekretarzyna dzwonił, bębnił, szturgał i straszył, a gdy już złapał wreszcie połączenie, to je znów sam przerywał, dla większego znaczenia całej sprawy.
Dzień już był, około ósmej rano. Na ulicach już ruch codzienny. Z okna widać między drzewami podwórka gimnazjalnego stare kuchty. Zamiotły podwórko do połowy.