Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na trzecie piętro, gdzie zostawił był Kozę i czekać kazał w sprawie dalszych rozkazów. Koza miał przez ten czas umieścić na dole w magazynku niedoszłej kooperatywy spożywczej owego wariata, gwałtem chcącego wracać do Miechowa.
— Po co wieziemy z sobą tę ofiarę? — pytał niezdarny Koza, gdy przyjechali z „Erazma44 do Domu Ludowego.
— Po to — odpowiedział był wówczas łagodnie poseł Drążek — by się głupi mieli o co pytać.
Nie spodziewał się jednak nigdy poseł Drążek, iż sekretarz Koza jest głupi tak do gruntu, jak się to okazało. Cóż robił ów sekretarz, taki rzekomo chytry w normalnym czasie pertraktacyj, cóż robił teraz w decydującej chwili!?...
Czy przygotował na przykład jakowyś plan działania? Czy mimo woli bodaj, jak on, Drążek, chapsnął już z biur Zarządu tych kilka choćby próbek na czapki, na ubrania jakie tam w biurach przechowują „na wypadek wypadku“ katastrofy, żeby dla ofiar zaraz do trumny zamówić?! Czy obmyślił coś właściwego ze względu na ustosunkowanie się masy robotniczej do wypadku? Czy pomyślał o korzyściach które by teraz właśnie powinna wydębić klasa robotnicza ze zbrodniczego kapitału?! Nic podobnego.
Gdy poseł Drążek otwarł zwycięsko drzwi sekretariatu Związków, Koza płakał. Siedział za biurkiem na swym żółtym krążku gumowym, czy tam podściółce wojłokowej i w mglistym brzasku dnia liryczni płakał.
— Co beczysz, durniu? — huknął Drążek.