Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rze, przy szabli, przy browningu, nie mógł odnaleźć zwykłej swobody słowa? Czy dlatego, że w czarnych skrzydłach z szybu powiewających unosiła się zbrodnia nader jawna i wielka?
Po pierwszym zapytaniu Kapuścika, złożonym tylko z dwóch liter, które brzmiało — „no?“ — dyrektor Kostryń zmieszał się, uciekł za szafę, zakrył się wiszącym tam ręcznikiem i jął płakać.
— Coeur nie żyje — powtarzał odpowiedzialny dyrektor, Feliks Kostryń — nie żyje nasz dyrektor Coeur.
— No tak — siepnął się Kapuścik — aresztowałem już prowodyrów.
Kostryń płakał we framudze, z głową przykrytą brudnym, kopalnianym ręcznikiem.
Słychać było wyraźnie ten płacz i zgiełk tłumu gonionego przez policję, i dzwonienie sznurów oficerskich Kapuścika, i coś najstraszniejszego, czego kto w życiu swoim nie słyszał, nie wie, jak rozpacz ludzka beczy: jakoby rzewne cierpienie samego powietrza! Z takim właśnie rozgłosem żałosnym, mdłym, pochylały się na placu przed Izbą Zborną kobiety, żony, córki, wszelakie stare matki górników, aby rozpoznać synów swoich, braci, mężów i żywicieli.
Inne znów krewne tych, którzy nie okazali się na tym miejscu, a więc chyba zginęli pod ziemią, szukały ostrożnie rękoma pośród zgubionych rzeczy, aby jeżeli coś zostało, na przykład czapka, poznać stratę żałosną, chociażby po tej czapce.
Przesuwały się te niewiasty górnicze, jak cienie w smutnych szmatach opowite, nieśmiałe, ciągnące