Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Tadeusz.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raz ludzi po głowach, lufę pod nos podstawiał i krzyczał honorowo:
— Hańba, hańba, hańba wam, górnicy!!
Górników, trzeba mówić sprawiedliwie, było tu już niewielu. Którzy zginęli przy stawianiu tamy, w przodku pozostali, a tu się kotłowało więcej pomocy, oraz przygotowawczych fachów trzeciej zmiany.
Tadeusz wołał, wedle zeznań starego cieśli, co tam z innymi biegł i choć półślepy wszystko w te chwile widział, niczym „anioł Gabriel“.
Gdyby nie ów Mieniewski, czyli też Mieniuk, jak zeznawali później na rozprawie wszyscy wyratowani, byłaby żywa noga głównym szybem nie wyjechała na powierzchnię. Albowiem, mimo wszystko, zaraz z tego impetu zwalili się na sygnalistę, Dusia, który się zjawił na ochotnika po swej dniówce właściwej, z nadszybia.
Dlaczego z nadszybia, gdy na podszybiu pełnił tu przecie służbę inny sygnalista? Gdyż ów poprzedni sygnalista, niosło to się wśród ludzi i zaraz wiedzieli, uciekł stąd! Wydawał ludzi na powierzchnię solidnie, ale go kierownictwo zluzować nie umiało.
Należy się luzować co pięć mimit na taką pracę odpowiedzialną przy wybuchu, na podszybiu. Przy takiej wentylacji fałszywej?! Gdzie gazy ludzi gonią i prześcigają do szybu, musi być luzowanie co pięć minut!
Dyrekcja jak dyrekcja: alarmu w porę nie zarządziła, aby ludzi nie straszyć, a nuż się jakoś uda przyklajstrować? Teraz zaś nic pod ręką już nie miała: