Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

trzymuje i niesie, i cuci tego właśnie kapitalistę, który ją w przepaść spycha.
Coeur znów omdlewał z bólu.
Gdy posłali Lenorę po wodę, przeszło mu trochę. Odkrył twarz, dotąd pilnie zasłanianą, wpatrzył się w Martyzela i wyrzekł po francusku: — Nie powiem nikomu, żeś kradł. Kradłeś tam czas na kopalni. Nikt się nie dowie. Ale nie śmiesz nikomu mówić o moim wypadku! Zapamiętaj.
Martyzel skinął głową.
— Nie śmiesz nikomu mówić! Bo znów moi koledzy mnie wtedy mogą okraść... Był przecie teraz pan dyrektor całkowicie w ręku tych ludzi, a czuł się tak bezpiecznie. Starszy górnik rozcinał mu ciężki kopalniany but, którego nie można było ściągnąć z obrzmiajej nogi. Kopalniana dziewczyna przykładała na serce zimną, wilgotną szmatę. Francuz nie pozwolił zapalić światła. Dosyć go było przez szyby od łukowej lampy.
Leżał zwrócony twarzą do ściany, zakrywając się, by go robotnica nie poznała. Widział górnika i dziewczynę ledwie kątem spojrzenia. Dobrze mu było z nimi.
— Jak się nazywasz? — spytał Martyzela przez ściśnięte zęby.
— Starszy górnik Martyzel. Martyzel Józef, starszy górnik.
Coeur uniósł brwi i mimo bólu w nodze, uśmiechnął się: Martyzel — nie zapomnieć nazwiska. Wpłynąć zawczasu na zawiadowcę kopalni, by zostawił Martyzela na trzecim poziomie, na wschód od pochylni A. Na ósmym chodniku, aż do samego końca... Przymknął oczy.