Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Czarne skrzydła Lenora.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oczywiście — uznał trzeźwo Tadeusz — świeższy typ tej samej łącznej serii.
Panna Chylicka zakrywała się zewsząd. Nigdy nie mogła się przyzwyczaić do tych synów.
— Zapewne miód dla posła? — wskazała oczyma gary wysoko podkasane. Usta jej wykrzywił uśmiech gorzkiej uprzejmości.
Nazywało się go zawsze posłem.
— Dziesięć razy lepiej niż miód. — Tadeusz podniósł gary z ziemi.
Panna Chylicka wyciągnęła po nie ręce.
Nie oddawał przetworu, zapatrzony w sufit: przez rozchylone poły szlafroka widać było koszulę.
— Mocny Boże! — Pani domu wpuściła gościa do przedpokoju i majacząc ranną odzieżą w ciemnym korytarzu uciekła.
Tadeusz rozwalił się na staroświeckim karle, w kącie gabinetu. Izdebka, i to było może ze wszystkiego najpotworniejsze, przypominała mu zamierzchły czas rodzinny: kilka pierwszych wakacyj spędzonych u dziadka Mieniewskiego.
Szlachta, psia krew. Wymyślało się na to zawsze z wielką dumą. Tadeusz przejęty pierwszymi szczepieniami socjalizmu doradzał nawet kiedyś ojcu zmianę nazwiska: Zamiast Mieniewski — Mieniuk. Bądźmy sobie z parobków.
Szlachta z dworku. I tu dworek: takie same dziedziczne mebelki.
Portrety, zakopcone malunki. Stojaczki z laki, z wytłaczanym bukietem niezapominajek. Pamiąteczki. Wyleniałe kanapki.