Przejdź do zawartości

Strona:Julian Ejsmond - Żywoty drzew.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mostkami... Odjechali. Pozostał po nich tylko deszcz srebrzystych liści, jak gorzkie łzy.

Droga była teraz samotna. Oszalała z rozpaczy! Każdemu, kto śmiał na nią stąpić, rzucała w oczy tuman żrącego kurzu, jak przekleństwo... Łagodna dawniej i gościnna, siekła teraz jesienną wichurą, jakby się wściekła! Łamała wozy i powozy, gryzła, kąsała opony natrętnych samochodów, chwytała konie w oślizgłe swoje ramiona i gruchotała im nogi w upadku.
Aż posiwiała z rozpaczy białym śniegiem i jakby zamarła w bólu...

A gdy nadeszła nowa wiosna, powrócili ludzie zdaleka i poczęli sadzić z obu jej stron dwa rzędy małych, wątłych drzewinek. Stanęły przy drodze drzewka owocowe stateczne, nieśmiałe, kokardą powrósła związane, ustawione równym szeregiem, karne.