Strona:Jules Verne - Piętnastoletni kapitan.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie tak dawno odbywały się tutaj łowy na niewolników.
Na nocleg zatrzymaliśmy się na krańcach jakiegoś większego lasu. Mimo ogromnego znużenia nie mogłem zasnąć. Wtem w pobliskich krzakach usłyszałem jakiś szelest. Początkowo zaniepokoiłem się. Może zwierz jaki dziki. Lecz szybko się uspokoiłem. — Cóż?... może lepiej by było... Jedno uderzenie potężną lwią łąpą i byłoby po wszystkiem... Szelest powtórzył się i był coraz bliższy. Nakoniec jakiś zwierz rzucił się na mnie. Chciałem krzyknąć, co by wzbudziło ogólną trwogę, lecz na szczęście nie uczyniłem tego. Na szczęście!... bo to był Dingo! Mój drogi, wierny i poczciwy Dingo. Jakim sposobem mógł mnie znaleźć? Instynkt?.. Lecz czyż wolno instynktem nazwać wierność podobną?
Położył się obok mnie i lizać zaczął mą twarz i ręce. A więc poczciwy pies nie zginął, nie zabili go. Objęłem go za szyję, przyciskałem do piersi i całowałem gorąco jego łeb olbrzymi. Przy pieszczotach tych wypadkowo wyczułem, że za jego obrożą znajduje się kawałek trzciny ljaną umocowany. Wyjąłem trzcinę natychmiast, następnie ją przełamałem i znalazłem w jej wnętrzu kawałek papieru, którego nie mogłem jednak prze-