Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



VIII

Oddalał się zwolna. W domku jego panowały wciąż ciemności; pomyślał że może tak i lepiej. Czuł się już spokojniejszym. Wang wyprzedził go z latarnią, jakby mu było śpieszno oddalić się od dwóch białych przybyszów i kudłatego ich sługi. Światło nie tańczyło już przed Heystem; stało nieruchomo u stóp werandy.
Obejrzał się machinalnie i zobaczył za sobą jeszcze jedno światło — ognisko przed domkiem nieznajomych. Czarny zarys niezdarnej, potwornej postaci, schylonej nad ogniskiem, zakołysał się i znikł w ciemnościach. Widać woda zagotowała się już w kociołku.
Heyst uszedł jeszcze parę kroków, opanowany przez niesamowitą wizję tego stworu o wątpliwem człowieczeństwie. Kimże mogli być ludzie, którzy mieli takiego domownika? Przystanął. Poczuł, że opuszcza go niejasna obawa odległej przyszłości, w której przeczuwał nieuniknione rozstanie z Leną, wywołane przez głębokie i subtelne rozdźwięki; sceptyczna obojętność, towarzysząca mu zawsze ilekroć brał się do czynu — niby tajna odsiecz duszy — opuściła go również. Nie należał już do siebie. Czuł w sobie nakaz o wiele bardziej stanowczy i wzniosły.
Zbliżył się do domku i tuż za kręgiem światła rzuconym przez latarnię ujrzał na najwyższym stopniu nogi Leny i dolną część sukni. Postać jej majaczyła niewyraźnie. Siedziała na krześle; głowa i ramiona ginęły w mroku niskiego okapu. Nie poruszyła się wcale.