Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pragnienie dusi. Mogliśmy zamrzeć pod tym pomostem, zanimby pan nas znalazł.
— Nie mogłem zrozumieć gdzieście się panowie podzieli — odezwał się wreszcie Heyst, zwracając się do przybyszów z morza. — Zobaczono panów zaraz gdy minęliście przylądek.
— Aha, więc zobaczono nas? — mruknął pan Ricardo. — Wiosłowaliśmy jak najęci — nie śmieliśmy przestać ani na chwilę. Szef siedział u steru, ale nie mógł do nas mówić. Łódź wjechała między pale, uderzyła o coś i zlecieliśmy wszyscy z ławek jak pijani. Pijani! — ha! ha! Dalibóg, zaschło nam w gardłach. Dotarliśmy do tego miejsca ostatkiem sił — bez przesady. Jeszcze mila i byłoby po nas. Kiedy posłyszałem w górze pańskie kroki, usiłowałem dźwignąć się na nogi i upadłem.
— To był pierwszy odgłos, który usłyszałem — rzekł Heyst.
Pan Jones odszedł, potykając się, od kurka. Przód jego zbrukanej, białej kurtki przesiąknięty był wodą i przylepiony do piersi. Wsparłszy się na ramieniu Ricarda, odetchnął głęboko, podniósł ociekającą głowę i zdobył się na uśmiech pełen złowrogiej uprzejmości, który uszedł uwagi zamyślonego Heysta. Za jego plecami słońce zetknęło się z wodą, niby stygnący, ciemnoczerwony dysk z rozpalonego żelaza. Zdawało się że ten dysk potoczy się lada chwila wkoło krągłej, stalowej tarczy morza, które pod ciemniejącem niebem wyglądało masywniej niż wyniosły grzbiet Samburanu, masywniej niż przylądek o długiej, pochyłej sylwecie, rozpływającej się we własnym niezgłębionym cieniu, który kładł się plamą na mętny blask zatoki. Silny strumień wody rozpryskiwał się jak szkło o burtę łodzi.