Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak blisko? — wykrzyknął Heyst, wychodząc na werandę. Wang wyszedł za nim. — Biali ludzie? Niemożliwe!
Cienie wydłużały się już na polance. Słońce wisiało nisko; czerwony blask leżał na spalonym, czarnym gruncie przed willą i kładł się ukośnie na ziemię między prostemi, wyniosłemi drzewami podobnemi do masztów i wznoszącemi się na sto albo więcej stóp bez jednej gałązki. Podszycie z krzaków zasłaniało widok z werandy na pomost. W oddali na prawo widać było szopę Wanga, a raczej ciemny dach z mat górujący nad bambusowym płotem, który ochraniał domowe zacisze kobiety z plemienia Alfuro. Chińczyk spojrzał szybko w tamtą stronę. Heyst zatrzymał się i cofnął o krok do pokoju.
— Leno, to są podobno biali. Co teraz robisz?
— Przemywam sobie trochę oczy — rzekł z dalszego pokoju głos Leny.
— Ach tak; to dobrze.
— Czy mnie potrzebujesz?
— Nie. Wolę, żebyś... Zejdę teraz do pomostu. Tak, nie wychodź lepiej z domu. Co za nadzwyczajna historja!
Było to tak nadzwyczajne, że nikt nie mógł właściwie ocenić tej nadzwyczajności prócz niego. Same wykrzykniki przepełniały mu duszę, podczas gdy nogi niosły go w kierunku pomostu. Szedł wzdłuż szyn, eskortowany przez Wanga.
— Gdzie byłeś, kiedyś pierwszy raz łódź zobaczył? — zapytał przez ramię.
Wang objaśnił po malajsku, że poszedł aż do bulwaru aby wziąć kilka kawałków węgla z wielkiego stosu i podniósłszy przypadkiem oczy, zobaczył łódź —