Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wzdłuż bulwaru w zatoce Czarnych Djamentów. Jakże mogłem inaczej postąpić? Uważał mnie wciąż za swego zbawcę; miał ustawicznie na końcu języka dozgonne zobowiązania dla mnie, aż palił mię wstyd z powodu tej jego wdzięczności. Cóż na to mogłem poradzić? Chciał mi się gwałtem odpłacić tym przeklętym węglem; musiałem przyłączyć się do jego planu, jak gdybym brał udział w zabawie dzieci w dziecinnym pokoju. Nie mogłem dopuścić myśli o upokorzeniu go, tak jak nie można pomyśleć o upokorzeniu dziecka. I poco o tem wszystkiem mówić! Naturalnie że tutejsi ludzie nie mogli zrozumieć prawdziwego naszego stosunku. Ale co to ich mogło obchodzić? Zabić starego Morrisona! Byłoby mniej zbrodniczo, mniej niegodziwie — nie mówię już że byłoby mniej trudno — zabić człowieka, niż podejść go w ten sposób. Czy to rozumiesz?
Skinęła głową lekko, ale raz po raz i z widocznem przekonaniem. Oczy Heysta spoczywały na niej badawczo; wzbierała w nich czułość.
— Ale nie popełniłem żadnego z tych czynów — ciągnął dalej. — Więc skąd twoje wzruszenie? Wyznajesz tylko że nie chciałabyś mnie sądzić.
Zwróciła na niego zamglone, niewidzące szare oczy, w których zdziwienie jej nie odbijało się wcale.
— Mówię że nie mogłabym ciebie sądzić — szepnęła.
— Ale pomyślałaś że niema dymu bez ognia! — Przez żartobliwość jego tonu przebijało rozdrażnienie. — Cóż za siła musi być w słowach — i to słowach słyszanych odniechcenia — gdyż nie przysłuchiwałaś się ze specjalną uwagą, prawda? Co to były za słowa? Jakiż złośliwy wysiłek wyobraźni wpędził je w usta