Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dome przekonanie, że plotki wyspiarskie nie mogą go dosięgnąć.
— Ale z początku mówiłaś że rozmawiano o Morrisonie — zauważył, przysiadając na piętach. Przestawało go to zajmować. — Dziwi mię że miałaś sposobność przysłuchiwać się rozmowom; myślałem że nie widywałaś nigdy ludzi z miasta, chyba tylko z estrady podczas koncertu.
— Zapominasz że nie mieszkałam z innemi dziewczynami — odrzekła. — Po jedzeniu wracały wszystkie do pawilonu, a ja musiałam zostawać w hotelu i szyć, czy też zająć się czem innem, w pokoju gdzie rozmawiali.
— Nie przyszło mi to na myśl. Ale prawda, nie powiedziałaś mi jeszcze, kto to byli ci oni?
— No naturalnie że ta wstrętna bestja z czerwoną twarzą — rzekła z niepohamowanym wstrętem, który budziła w niej każda myśl o hotelarzu.
— Ach, Schomberg! — mruknął niedbale Heyst.
— Rozmawiał ze starym — to znaczy z Zangiacomem. Musiałam czasem z nimi siedzieć. Ta jędza nie pozwalała mi odejść. Mówię o Zangiacomowej.
— Domyśliłem się — mruknął Heyst. — Lubiła dręczyć cię w najróżniejszy sposób. Ale to dziwne doprawdy, że hotelarz mówił do Zangiacoma o Morrisonie. O ile pamiętam, Morrison rzadko bywał w jego hotelu. Schomberg znał daleko lepiej wielu innych ludzi.
Dziewczyna wstrząsnęła się zlekka.
— To jedyne nazwisko, które wpadło mi w uszy. Odsuwałam się od nich tak daleko jak tylko mogłam, w najdalszy kąt pokoju; ale ta bestja tak się darła, że nie mogłam nie usłyszeć. Chciałabym zapomnieć o wszystkiem co mówili. Gdybym była wstała i wyszła