Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie lubisz patrzeć tak z góry na morze? — rzekł po chwili.
Zaprzeczyła ruchem głowy. Ta pusta przestrzeń działała na nią jak widok okropnego jakiegoś odludzia. Ale powiedziała tylko:
— Dostaję zawrotu głowy.
— Od tego ogromu?
— Od tej pustki. I serce ściska mi się na ten widok — dodała pocichu, jak gdyby wyznając mu jakąś tajemnicę.
— Zdaje mi się niestety — rzekł Heyst — że masz prawo czuć do mnie żal za te twoje uczucia. Ale co na to poradzić?
Ton jego był żartobliwy, lecz oczy patrzyły poważnie w jej twarz. Zaprzeczyła z żywością.
— Z tobą nie czuję się wcale samotna — ani trochę. Tylko kiedy stoimy w tamtem miejscu i kiedy patrzę na wszystką tę wodę i na ten straszny blask...
— Więc nigdy już tu nie przyjdziemy — przerwał.
Milczała przez chwilę, patrząc mu w oczy, dopóki wzroku nie odwrócił.
— Wydaje mi się, że wszystko co tam było zapadło się w morze — rzekła.
— To przypomina ci historję potopu — mruknął mężczyzna wyciągnięty u jej stóp, patrząc na nie. — Czy właśnie to cię przestrasza?
— Bałabym się zostać sama na świecie. Mówię sama, ale myślę naturalnie o nas obojgu.
— O nas obojgu? — Heyst zamilkł na chwilę. — Wizja zatopionego świata — rozmyślał głośno. — Żałowałabyś go?
— Żałowałabym szczęśliwych ludzi, którzy na nim żyli — rzekła z prostotą.