Stali niedaleko od sześciu płytkich stopni prowadzących na werandę. Dziewczyna puściła ramię Heysta.
— To jest dom — powtórzył.
Nie ruszyła się od jego boku, stojąc ze wzrokiem utkwionym w schody, jak gdyby były czemś jedynem w swoim rodzaju — czemś nie do przebycia. Czekał chwilę, ale nie poruszyła się wcale.
— Czy nie zechcesz wejść? — zapytał, nie zwracając głowy w jej stronę. — Słońce pali za mocno, nie możemy tu zostać. — Usiłował zapanować nad pewnego rodzaju lękiem, pomieszanym z niecierpliwością i zniechęceniem, i głos jego brzmiał szorstko. — Wejdź lepiej — zakończył.
Oboje ruszyli z miejsca, ale Heyst zatrzymał się u stóp schodów a dziewczyna szła prędko dalej, jak gdyby nic już teraz nie mogło jej powstrzymać. Minęła szybko werandę i weszła w półcień wielkiego środkowego pokoju sąsiadującego z werandą, a potem w głębszy jeszcze cień następnego pokoju. Zatrzymała się nieruchomo w półmroku, gdzie olśnione jej oczy ledwie mogły rozróżnić kształty przedmiotów, i odetchnęła z ulgą. Wrażenie słonecznego blasku, morza i nieba trwało w niej wciąż, niby pamięć o przykrej próbie, przez którą przejść musiała — a która skończyła się wreszcie!
Tymczasem Heyst wracał zwolna ku bulwarowi, ale nie doszedł do wybrzeża. Przemyślny Wang o automatycznych ruchach wyciągnął jeden z małych, dwukołowych wagoników, których używano do przewożenia koszów z węglem wzdłuż bulwaru, i zjawił się, pchając przed sobą taki wózek naładowany lekką torbą Heysta i rzeczami dziewczyny, zawiniętemi w szal
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 02.djvu/23
Wygląd
Ta strona została skorygowana.