Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

długa szyja, loki, wylękłe oczy i głupi uśmiech — wszystko w komplecie. Widocznie tamta leniwa bestja wysłała ją na salę, aby się dowiedzieć kto jest owym spragnionym gościem, budzącym echa domu o tej spokojnej godzinie. Ukłon, kiwnięcie głową — i wdrapała się na zwykłe stanowisko za wysokim kontuarem. Wyglądała tak bezradnie i bezmyślnie na swem wzniesieniu, że gdyby nie paczka — mówił Davidson — byłby uważał za sen wszystko co między nimi zaszło.
Zamówił znów coś do wypicia, aby pozbyć się z pokoju Chińczyka, chwycił paczkę, leżącą obok niego na krześle i mruknąwszy tylko: „To pani własność“, wsunął ją prędko pod kontuar u jej nóg. Odetchnął z ulgą. Reszta należała do niej. A był już czas najwyższy. Ledwo Davidson zdążył usiąść z powrotem, zjawił się Schomberg. Udawał że ziewa, rzucając wokoło podejrzliwe i gniewne spojrzenia. Niewzruszony spokój rozlany zawsze na twarzy Davidsona przydał mu się niezmiernie w owej chwili, choć Schomberg nie miał oczywiście najmniejszych podstaw do podejrzewania żony i gościa o jakiekolwiek konszachty.
Co do pani Schomberg, siedziała nieruchomo niczem chiński bożek. Zachwyt ogarnął Davidsona. Wierzył już teraz, że ta kobieta potrafi udawać przez długie lata. Nawet nie drgnęła. To wprost niesłychane! Poznanie jej charakteru prawie go przeraziło; nie mógł się uspokoić wobec zdumiewającego faktu, że oto zna lepiej prawdziwą panią Schomberg niż ktokolwiek inny na wyspach, nie wyłączając samego Schomberga. Co za mistrzostwo obłudy! Nic dziwnego że Heyst sprzątnął dziewczynę z przed nosa dwu mężczyznom, jeśli miał taką wspólniczkę.
Ale najdziwniejszem ze wszystkiego było, że Heyst