Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w rodzaju olbrzymiej flagi do bambusowego kija i powiewał tem, stojąc u końca starego bulwaru.
Davidson nie lubił przepływać za blisko Samburanu — prawdopodobnie bał się Heystowi narzucać; podjechał jednak tuż do brzegu, zatrzymał maszyny i kazał spuścić łódź. Wsiadł do tej łodzi, oczywiście razem z załogą złożoną z malajskich majtków.
Heyst, zobaczywszy łódź zmierzającą ku brzegowi, opuścił tykę z sygnałem i Davidson zastał go klęczącego i zajętego odwiązywaniem tkaniny od kija.
— Czy stało się coś złego? — zagadnąłem, gdyż Davidson przerwał na chwilę opowiadanie, a łatwo zrozumieć, z jaką ciekawością go słuchałem. Trzeba pamiętać że Heyst, taki jakim go znano na archipelagu, nie był — jakby to powiedzieć — człowiekiem lubiącym posługiwać się sygnałami.
— Te same słowa wybiegły z moich ust — rzekł Davidson — zanim jeszcze łódka otarła się o pale. Nie mogłem się powstrzymać.
Heyst powstał z kolan i jął starannie składać flagę, przyczem zwróciło uwagę Davidsona, że owa flaga przypominała rozmiarami kołdrę.
— Nie, nic złego i odkrzyknął. Białe jego zęby zabłysły przyjemnie pod miedzianą, poziomą linją długich wąsów.
Nie wiem co wstrzymało Davidsona od wdrapania się na bulwar: delikatność czy tusza. Stanął w łódce, a nad nim pochylił się Heyst i z uprzejmym uśmiechem dziękował mu, przepraszając za śmiałość. Był zupełnie taki sam jak zawsze. Davidson spodziewał się że znajdzie w nim jakąś zmianę; nie było żadnej. W jego zachowaniu nic nie zdradzało faktu, że wewnątrz tej dżungli kryje się dziewczyna, muzykantka