Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tak — i mówił że poszukuje faktów. No, więc znalazł teraz fakt — no i to taki, że da radę odrazu nam wszystkim — mówił jakiś rozgoryczony głos.
— I to ma być postęp! Do licha z tem wszystkiem! — mruczał inny.
Nigdy jeszcze nie rozprawiano tyle o Heyście w pasie podzwrotnikowym.
— Zdaje się, że on jest szwedzkim baronem, czy czemś w tym rodzaju.
— On, baronem? Dajże spokój!
Co do mnie, nie wątpiłem ani przez chwilę, że ma ten tytuł rzeczywiście. Powiedział mi to sam przy pewnej sposobności, w czasach gdy snuł się jeszcze po wyspach zagadkowy i lekceważony, niby jakiś duch bez znaczenia. Działo się to na długo przedtem, zanim zmaterializował się w sposób tak zastraszający, jako niszczyciel naszego drobnego handlu — Heyst-nieprzyjaciel.
Weszło w modę mówienie o Heyście jako o nieprzyjacielu. Stał się obecnie czemś bardzo konkretnem i widocznem. Rzucał się po całym archipelagu; wskakiwał do miejscowych statków pocztowych, wysiadał tu, i tam, i owdzie — zupełnie jakby to były tramwaje. Całą duszą oddał się organizacji. To już nie była włóczęga; to była praca. Nagłe rozwinięcie wytężonej energji Heysta zachwiało skuteczniej niedowierzaniem największych sceptyków niż jakikolwiek wywód naukowy o wartości tych pokładów węgla. Zrobiło to wrażenie na wszystkich. Jeden jedyny Schomberg nie uległ zwrotowi opinji. Wielki, tęgi, o męskiej postawie i okazałej brodzie, podchodził ze szklanką piwa w grubej łapie do stolika, gdzie omawiano najnowsze plotki i przysłuchiwał się przez chwilę, poczem występował z niezmiennem oświadczeniem: