Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lepianki z błota — aby zapłacić karę. Morrison oblał się nagle zimnym potem, stanął jak wryty i wykrzyknął urywanym głosem:
— Ale... ale czy pan nie żartuje?
— Czy nie żartuję? — Niebieskie oczy Heysta spojrzały twardo na zmieszanego Morrisona. — Jak pan to rozumie, jeśli wolno zapytać? — mówił dalej z chłodną uprzejmością.
Morrison zawstydził się.
— Niech mi pan wybaczy. Bóg musiał pana zesłać w odpowiedzi na moją modlitwę. Ale przez te trzy dni odchodziłem prawie od zmysłów ze zmartwienia i teraz nagle przyszło mi na myśl: a jeśli to djabeł go posłał?
— Nie mam nic wspólnego ze sprawami nadprzyrodzonemi — odrzekł Heyst uprzejmie, idąc obok Morrisona. — Nikt mnie nie posłał. Poprostu znalazłem się na pańskiej drodze.
— Już ja wiem lepiej — zaprzeczył Morrison. — Nie jestem tego godzien, ale zostałem wysłuchany. Czuję to. Bo skądżeby mi pan zaproponował — —
Heyst skłonił głowę, jak gdyby chciał wyrazić szacunek dla przekonania, którego nie mógł sam podzielić. Ale utrzymywał w dalszym ciągu, że wobec tak ohydnego faktu postępowanie jego było przecież zupełnie naturalne.
Później, gdy kara została już zapłacona i obaj mężczyźni znaleźli się na pokładzie brygu, uwolnionego od straży, Morrison, który był nietylko dżentelmenem ale i człowiekiem uczciwym, zaczął mówić o spłaceniu długu. Znał dobrze swoją niezdolność do zaoszczędzenia jakiejkolwiek sumy. Wypływało to poczęści z warunków, poczęści zaś z jego usposobienia i byłoby rzeczą