Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

teczny wysiłek w jego sztucznym spokoju. Heyst zaczął mówić, że rozumie doskonale „wszystkie okoliczności tego fatalnego wypadku“, gdy Morrison szarpnął się nagle:
— Słowo daję, nie mam pojęcia, poco panu mówię to wszystko. Widocznie spotkanie z prawdziwym białym człowiekiem tak na mnie podziałało; nie potrafiłem ukryć swoich kłopotów. Trudno mi to będzie wyrazić, ale kiedy panu już tyle nagadałem, mogę równie dobrze powiedzieć więcej. Niech pan posłucha. Dziś rano padłem w kajucie na kolana i modliłem się o ratunek. Padłem na kolana!
— Czy pan jest wierzący? — spytał Heyst z wyraźnym odcieniem szacunku.
— Pewnie że nie jestem niedowiarkiem.
W natychmiastowej odpowiedzi Morrisona zabrzmiała lekka wymówka. Rozmowa się urwała; Morrison badał zapewne swoje sumienie, a Heyst zachował wyraz niezachwianego, uprzejmego zainteresowania.
— Modliłem się jak dziecko, oczywiście. Wierzę w modlitwę dziecka — no i kobiety, ale przypuszczam, że Bóg wymaga od mężczyzn więcej odpowiedzialności. Nie uznaję mężczyzn zanudzających Wszechmogącego swemi głupiemi kłopotami. Uważam to za bezczelność. A jednak — dzisiaj rano... doprawdy, nie wyrządziłem nigdy świadomie krzywdy żadnemu Bożemu stworzeniu... dzisiaj rano modliłem się. Taki nagły poryw — i padłem na kolana. Z tego pan widzi — —
Patrzyli sobie w oczy z powagą. Biedny Morrison dodał ze zniechęceniem:
— Tylko że to jest takie miejsce zapomniane od Boga.