Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Heyst przeszedł na drugą stronę ulicy i rzekł z lekkim ukłonem — niby książę, zwracający się w prywatnej sprawie do drugiego władcy:
— Co za miła niespodzianka! Czy nie ma pan nic przeciwko temu, abyśmy napili się czegoś w tej tam ohydnej winiarni? Słońce zanadto pali, niepodobna rozmawiać na ulicy.
Wynędzniały Morrison wszedł posłusznie za Heystem do ciemnej, chłodnej lepianki, którą pogardziłby w każdej innej chwili. Był w rozpaczy. Nie wiedział poprostu, co się z nim dzieje; równie łatwo można go było zaprowadzić nad brzeg przepaści. Siadł jak automat. Nie wyrzekł ani słowa, ale zobaczywszy przed sobą kieliszek cierpkiego, czerwonego wina, wychylił go duszkiem. Tymczasem Heyst, grzeczny i czujny, siadł naprzeciw niego.
— Obawiam się że pan ma atak febry — rzekł przyjaźnie.
Język biednego Morrisona rozwiązał się nareszcie.
— Atak febry! — zawołał. — Bodajbym miał febrę, bodajbym miał zarazę, to są przynajmniej choroby! Można sobie z niemi poradzić. Ale ja jestem zamordowany. Jestem zamordowany przez tych Portugalczyków. Ta banda zmogła mnie wreszcie. Pojutrze będę musiał poderżnąć sobie gardło.
W odpowiedzi na ten namiętny wybuch Heyst podniósł zlekka brwi, wyrażając zdziwienie z dyskrecją, któraby była na miejscu w salonie. Rozpaczliwy wysiłek, z jakim Morrison panował nad sobą, załamał się w końcu. Przed spotkaniem Heysta wędrował z wyschniętem gardłem wśród lepianek z błota przez tę nędzną mieścinę i milczał, nie mając żywej duszy, do którejby mógł się zwrócić w swej niedoli. Rozpaczliwe