którąkolwiek z książek pozostałych po zmarłym ojcu. A był ich zapas niemały. Lecz Heyst nie robił tego nigdy; prawdopodobnie bał się moskitów. I nigdy cisza nie natchnęła go myślą, by zwrócić się z jakąś uwagą do kolegi-ognika, żarzącego się nad wulkanem. Nie był przecież warjatem. Dziwak bo dziwak, to prawda, można to było powiedzieć i mówiono tak rzeczywiście; ale każdy przyzna, że między temi dwoma pojęciami jest jeszcze cała przepaść.
W księżycowe noce milczenie obejmujące Samburan (zwany na mapie wyspą Okrągłą) miało w sobie coś olśniewającego. Dom i najbliższe otoczenie, zalane zimnem światłem, wyglądały jakby jakaś opuszczona osada pochłonięta przez dżunglę. Heyst patrzył na niewyraźne zarysy dachów nad niską roślinnością, na łamane cienie bambusowych płotów wśród połyskliwej, wysokiej trawy, na szmat zarośniętej drogi, biegnącej ukośnie przez poszarpany gąszcz ku brzegowi oddalonemu o paręset jardów; widać tam było ciemny pomost i coś nakształt kopca, czarnego od strony cienia jak atrament. Ale przedewszystkiem rzucała się w oczy olbrzymia czarna tablica umieszczona na dwóch słupach; gdy księżyc przewędrował na drugą stronę, ukazywały się na niej Heystowi białe litery P. S. W., wysokości przynajmniej dwóch stóp. Były to inicjały Podzwrotnikowej Spółki Węglowej, należącej do chlebodawców Heysta, a ściślej mówiąc, do byłych jego chlebodawców.
Zgodnie z tajnikami świata finansów, sprzecznemi naturze, kapitał P. S. W. ulotnił się w przeciągu dwóch lat i towarzystwo przeszło w „stan płynny“ likwidacji — nie dobrowolnej, sądzę, lecz przymusowej. W tym procesie nie było jednak nic gwałtownego.
Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/33
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.