Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ponieważ wiatr ustał zupełnie w ciągu popołudnia i cisza trwała przez całą noc i groźny, płomienny dzień, zmarłego „bogatego pana“ wypadło wrzucić w morze o zachodzie słońca, choć właściwie było już widać cel naszej podróży — niskie, zapowietrzone wybrzeże obramowane linją mangrowij. Zacny przeor rzekł do mnie z głębokiem współczuciem: „Ten biedak zostawił młodą córkę“. Nie wiem, kto miał się nią zaopiekować, ale widziałem jak wierny Marcin przewoził bardzo troskliwie kufry ze statku na brzeg, zanim jeszcze zdążyłem wylądować. Byłbym się może zajął na chwilę śledzeniem tego tak wylanego człowieka, ale zaprzątały mię własne bardzo naglące sprawy, które skomplikowały się w końcu przez trzęsienie ziemi — tak iż zabrakło mi czasu dla Ricarda. Nie potrzebuję mówić czytelnikowi, że go jednak nie zapomniałem.
Mój kontakt z wiernym Pedrem był znacznie krótszy, a obserwację nad nim przeprowadziłem mniej dokładnie, w warunkach bez porównania groźniejszych. Przerwało mi tę obserwację nagłe natchnienie, aby usunąć się z drogi obserwowanego objektu. Działo się to w szałasie z mat rozpiętych na tykach obok ścieżki. Wszedłem tam aby poprosić o butelkę limonjady i do dziś dnia nie mam najmniejszego pojęcia, jaki szczegół mojej powierzchowności czy zachowania wzbudził straszliwy gniew Pedra. Ten gniew stał się dla mnie widocznym w niespełna dwie minuty od chwili, gdy moje oczy pierwszy raz na Pedrze spoczęły i, choć niezmiernie byłem zdziwiony, nie pozostałem oczywiście na miejscu aby zbadać powód owego gniewu. Zwiałem najbliższą drogą — przez ścianę. Ta bestjalska zjawa i pewien olbrzymi murzyn, z którym zetknąłem się na Haiti zaledwie w parę miesięcy po-