Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kierując się ku tyłowi domu, gdzie czekały na nich pogwałcone kufry.
— Panowie, za pięć minut będzie dzwonek na drugie śniadanie — zawołał za nimi Schomberg, pogłębiając męski ton głosu.
Zdenerwowany był okropnie. Oczekiwał że lada chwila obaj goście wrócą rozjuszeni i zaczną znęcać się nad nim z ohydnym brakiem opanowania. Tacy straceńcy gotowi na wszystko! Ale nie powrócili, widać nie spostrzegli nic niezwykłego w wyglądzie swoich kufrów. Schomberg odzyskał równowagę i powiedział sobie, że musi pozbyć się tych ohydnych mar możliwie najprędzej. Nie zamierzali prawdopodobnie bardzo długo pozostać; ani miasto, ani kolonja nie były odpowiedniem miejscem pobytu dla awanturniczych charakterów. Schomberg bał się rozpocząć przeciw nim jakieś kroki. Bał się jak ognia wszelkiego rodzaju zamieszania — „chryi“, jak się wyrażał — w swoim hotelu. Takie rzeczy wpływały źle na frekwencję. Czasem, oczywiście, nie dało się „chryi“ uniknąć; ale w porównaniu z walką, którą przewidywał, fraszką było chwycić pod żebra wątłego Zangiacoma, który miał kości nie większe od kurczęcia, podnieść go, cisnąć o ziemię i rzucić się na niego. To poszło gładko. Nieszczęsna kreatura o zagiętym nosie leżała bez ruchu, zagrzebana pod fioletową brodą.
Nagle, przypomniawszy sobie wszystkie okoliczności towarzyszące tej „chryi“, Schomberg jęknął, jak gdyby poczuł w dołku rozżarzony węgiel, i pogrążył się w rozpaczy. Ach, czemuż niema przy nim tej dziewczyny! Byłby wówczas nieugięty, i zdecydowany, i nieustraszony — stawiłby czoło dwudziestu awanturnikom — nie dbałby o nic na świecie! A tymczasem posiadanie pani Schom-