Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co to takiego? Co się stało?
Poczuła, że ramiona Heysta osunęły się nagle; cofnął się trochę.
— Czy to moja wina? Mówię panu, że nawet na nich nie spojrzałam! Nigdy! A czy na pana patrzyłam? Niech pan powie! Przecież to pan zaczął.
Prawdę powiedziawszy, Heyst wzdrygnął się na myśl o rywalizacji z nieznanymi mężczyznami, z hotelarzem Schombergiem. Mglista biała postać stojąca przed nim słaniała się żałośnie w ciemnościach. Zawstydził się swego odruchu.
— Boję się, że nas wykryli — szepnął. — Zdaje mi się, że zobaczyłem kogoś na ścieżce między domem i temi krzakami za panią.
Nie widział nikogo. Było to kłamstwo wywołane przez litość. Ogarnęło go współczucie równie szczere jak wstręt, który odczuł poprzednio, ale — w jego pojęciu — bardziej godne szacunku.
Nie odwróciła głowy. Widać było, że jego słowa przyniosły jej ulgę.
— Czyżby to był ten łotr? — szepnęła, mając oczywiście na myśli Schomberga. — On robi się zupełnie niemożliwy. Czegoż można się po nim spodziewać? Tego wieczoru także, po kolacji — ale wymknęłam mu się. Cóż on pana może obchodzić? Teraz to i sama z nim sobie poradzę, kiedy wiem, że pan dba o mnie. Dziewczyna może się zawsze obronić. Pan mi wierzy, prawda? Ale niełatwo dawać sobie radę, kiedy się czuje, że nie ma się za sobą nic i nikogo. Nikt na świecie nie jest taki samotny jak dziewczyna, która musi sama o sobie myśleć. Kiedy zostawiłam biednego tatusia w tym przytułku — to było w polu, niedaleko od wsi — wyszłam z bramy z sied-