Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

choćby nawet tak było, cóżby pan mógł na to poradzić?
— Nie wiem — odrzekł z lekkim odcieniem żartobliwości, nie spotykanej już dawno w jego głosie — która zdawała się głaskać przyjemnie jej uszy. — Przykro mi, ale doprawdy nie wiem. A może mógłbym przydać się na coś? Co pani życzy sobie, abym zrobił? Proszę — niech pani rozkazuje.
I znów największe zdumienie odbiło się na jej twarzy; spostrzegła, jak dalece jest różnym od innych mężczyzn znajdujących się na sali. Różnił się od nich tak bardzo, jak ona różniła się od reszty muzykantek z damskiej kapeli.
— Rozkazywać panu? — szepnęła po chwili w osłupieniu. — Kto pan jest? — spytała nieco głośniej.
— Mieszkam w tym hotelu od kilku dni. Wypadkiem znalazłem się na sali. Ta obelga...
— Niech pan nie próbuje do tego się mieszać — rzekła tak poważnie, że Heyst spytał ze zwykłym, żartobliwym odcieniem w głosie:
— Czy pani życzy sobie abym odszedł?
— Nie powiedziałam tego — odrzekła dziewczyna. — Uszczypnęła mnie, bo nie zeszłam dość prędko z estrady.
— Nie umiem pani wyrazić, jaki jestem oburzony — odrzekł Heyst. — Ale ponieważ pani już tu zeszła — ciągnął ze swobodą światowca, zabawiającego rozmową młodą pannę — czy nie lepiej byłoby usiąść?
Posłuchała zapraszającego gestu i siedli na najbliższych krzesłach. Patrzyli na siebie poprzez okrągły stolik zdumionemi, szeroko otwartemi oczami, a świadomość tego powstawała w nich tak powoli, że przeszła długa chwila zanim wzrok od siebie odwrócili.