Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie — odrzekł gość z niepokojem. — Nie. Dlaczego? Czy jest kto chory w domu?
— Wejdź i zobacz — odparł Arsat tym samym spokojnym tonem i, odwróciwszy się nagle, znikł w niskiem przejściu. Biały zostawił swoje pakunki i poszedł za nim.
W przyćmionem świetle wnętrza rozróżnił na bambusowym tapczanie kobietę wyciągniętą nawznak pod szerokiem przykryciem z czerwonego perkalu. Leżała bez ruchu, jak martwa, tylko jej wielkie, szeroko rozwarte oczy, utkwione w smukłych krokwiach, połyskiwały w mroku, nieruchome i niewidzące. Miała wielką gorączkę i widać było, że jest nieprzytomna. Policzki jej były zlekka zapadnięte, usta rozchylone, a młoda twarz przybrała wyraz nieruchomy i złowróżbny, zapatrzony i nieobecny wyraz ludzi nieprzytomnych, stojących w obliczu śmierci. Obaj mężczyźni patrzyli na nią w milczeniu.
— Dawno już choruje? — zapytał podróżny.
— Nie spałem przez pięć nocy — odrzekł spokojnie Malajczyk. — Z początku słyszała głosy nawołujące ją z wody i mocowała się ze mną, gdy nie chciałem jej puścić. Ale od chwili, gdy wstało dzisiejsze słońce, nic już nie słyszy — nawet mnie nie słyszy. Nic już nie widzi. Nawet mnie nie widzi — nawet mnie!
Zamilkł na chwilę, poczem zapytał cicho:
— Tuanie, czy ona umrze?
— Lękam się tego — rzekł smutno biały. Znał Arsata przed laty w dalekim kraju, w czasach niespokojnych i groźnych, gdy żadną przyjaźnią gardzić nie należy. A odkąd malajski jego przyjaciel osiadł niespodzianie z obcą kobietą w szałasie na lagunie, biały spędził tu wiele nocy, podróżując wgórę i wdół rzeki. Lubił tego człowieka, który umiał być