Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Popatrzno pan na tych dwóch głupców. Chyba powarjowali tam w kraju, żeby przysyłać mi takie okazy. Powiedziałem im, że mają założyć ogród warzywny, wybudować nowe składy, płoty i molo. Założę się, że nic z tego nie będzie zrobione. Nie potrafią nawet zabrać się do roboty. Byłem zawsze zdania, że stacja nad tą rzeką jest zupełnie bezużyteczna, a oni obaj świetnie do tej stacji pasują.
— Wyrobią się — rzekł stary wyga ze spokojnym uśmiechem.
— W każdym razie pozbyłem się ich na sześć miesięcy — odparł dyrektor.
Obaj ajenci ścigali wzrokiem parowiec, póki nie znikł za zakrętem, poczem, wziąwszy się pod ramię, wdrapali się na stromy brzeg i wrócili na stację. Przebywali od niedawna w tym kraju rozległym i niezbadanym, znajdując się ciągle wśród białych, pod okiem i przewodnictwem zwierzchników. A teraz — mimo tępoty swych dusz, nie ulegających łatwo subtelnym wpływom otoczenia — poczuli się bardzo samotni, znalazłszy się nagle w bezpośredniem zetknięciu z dziczą; z dziczą, która wydawała się jeszcze dziwniejszą i bardziej niezrozumiałą wskutek tajemniczych przejawów bujnego życia. Kayerts i Carlier byli okazami ludzi idealnie bezbarwnych i niedołężnych; istnienie ich umożliwiał tylko wysoki poziom organizacji właściwej cywilizowanym tłumom. Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że ich życie, istota ich charakteru, zdolności ich i zuchwalstwa wypływają tylko z ich wiary w bezpieczeństwo danego otoczenia. Odwaga, spokój, zaufanie; wzruszenia i zasady; wszystkie wielkie i wszystkie błahe myśli należą nie do jednostki, a do tłumu: do tłumu, który wierzy ślepo w niewzruszoną siłę swych instytucyj i swej moralności, w potęgę swej policji i swej opinji. Ale zetknięcie się z nagą, nieokiełznaną dziczą,