Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jacobusa. A te ciężkie powieki, te czarne oczy o zagniewanem, uporczywie wpatrującem się spojrzeniu przypominały mi Jacobusa również — bogatego kupca ryczałtowego, tego szanownego. I zarys jej brwi był ten sam, twardy i złowrogi. Tak jest! Wyśledziłem w niej podobieństwo do nich obu. Zacząłem się przychylać do jakiegoś daleko idącego, zdumiewającego wniosku, że właściwie obaj Jacobusi są pięknymi mężczyznami. Rzekłem:
— O, w takim razie będę na panią wybałuszał oczy dotąd, aż się pani uśmiechnie.
Była łaskawa obdarzyć mię jeszcze niegodziwiej lekceważącem: „Nie dbam“.
Tu rozległ się wrzaskliwy pisk nieczułej staruchy:
— Co za bezwstyd! A i ty także! Nie dbam! Idź przynajmniej i weź coś więcej na siebie. Do czego to podobne tak siedzieć przed tym żeglarskim motłochem.
Słońce zabierało się do odejścia z tej Perły Oceanu na inne morza, na inne lądy. Murem okolony, pełen już cieniów ogród płonął od barw, jak gdyby kwiaty zwracały światło za dnia wchłonięte. Z dziwacznej jejmości wyłoniło się zdecydowane babsko. Z tak plugawą, niekrępującą się szczerością namawiała dziewczynę do gorsetu i spódnicy, że to mię upokarzało. Czyż tu liczono się ze mną więcej niż z drewnianym manekinem? Dziewczyna odcięła: — Co mi za mus!
Nie było to ordynarne odfuknięcie złego dziecka; miało to w sobie jakiś ton rozpaczliwy. Rzecz jasna, nieproszony gość, zakłóciłem równowagę ich ustalonych zwyczajów domowych. Stara kobieta robiła drutami z obłędną akuratnością, z oczyma utkwionemi w robótce.
— O, ty jesteś nieodrodną córką swego ojca! I to