Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nem ścisłym i dobitnym, że przychodzę tu stosownie do zleceń mojego armatora.
— O! Tak. Hm! Nie zrozumiałem, co ten błazen mówił... Ale nic nie szkodzi! To oduczy tego drania przeszkadzać mi o tej porze — dodał, szczerząc do mnie zęby z drapieżnym cynizmem.
Spojrzałem na zegarek. Było po trzeciej — właśnie najgorętsza pora biurowej pracy poobiedniej w porcie. Burknął rozkazująco:
— Siadaj, kapitan.
Zważywszy łaskawość tego zaproszenia, odrzekłem:
— Wszystkiego, co mi pan ma do powiedzenia, mogę wysłuchać stojąc.
— Tfu! — wyfuknął i wlepił we mnie na moment szeroko otwarte, srogie ślepia. Olbrzymi kocur, nagle plujący w człowieka. — Patrzcie go!... Co panu się śni, że pan jesteś? Pocoś pan tu przyszedł? Jeśli pan nie chcesz usiąść i porozmawiać o interesach, to lepiej idź pan sobie do djabła!
— Nie znam go osobiście — rzekłem: — lecz wobec tego, nieomieszkam złożyć mu wizyty. Spotkanie z dżentelmenem działa odświeżająco.
Szedł za mną i warczał:
— Co za bezczelność! Mam wielką chęć napisać pańskim mocodawcom to, co o panu myślę.
Odwróciłem się ku niemu na chwilę.
— Wyjątkowo nic a nic mnie to nie obchodzi. Zapewniam pana, ze swej strony, że nie podejmę trudu nawet wzmiankowania im o panu.
Zatrzymał się we drzwiach swego biura, kiedym już przeszedł zaśmieconą sień. Mniemam, że był cokolwiek zaskoczony.