Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc widzi pan — ciągnął dalej — ona nigdy o niego prawdziwie nie dbała. Była na to za rozsądna. Zabrałem ją do Hong Kongu. Kazali zmienić klimat. Ach, ci doktorzy! Mój Boże! Była zima. Przyszło dziesięć dni chłodnych mgieł, i wiatru, i deszczu. Zapalenie opłucnej — — Ale niech pan tylko posłucha. Rozmawialiśmy mnóstwo ze sobą — i we dnie, i wieczorami. — Kogóż miała na świecie prócz mnie jednego? Opowiadała mi masę rzeczy — moja dziewczynka jedyna. Czasami śmiała się zlekka. Patrzyła na mnie i śmiała się zlekka — —
Wzdrygnąłem się. Spojrzał na mnie niepewnie w dziecinnej, markotnej zadumie.
— Mówiła często: „Doprawdy, tatusiu, nie chciałam być dla ciebie złą córką“. A ja odpowiadałem: „Naturalnie, kochanie. Nie mogłaś chcieć czegoś podobnego“. Tak sobie leży spokojnie i nagle mówi: „Ciekawa jestem...“ Albo znów: „W gruncie rzeczy byłam tchórzem“ — Pan wie, chorzy mówią takie różne rzeczy. Powtarzała też nieraz: „Byłam zarozumiała, uparta, kapryśna. Starałam się dogodzić samej sobie. Samolubna byłam, czy też tchórzliwa...“ Ale pan rozumie; czego to chorzy nie wygadują! Raz przeleżała, milcząc, prawie cały dzień. Wtem mówi: „Tak! Kto wie — gdyby ten dzień nadszedł, nie byłabym może pojechała. To zupełnie możliwe. Nie wiem nic! — krzyknie nagle. — Tatusiu, zasuń firankę. Zasłoń morze. Wyrzuca mi moje szaleństwo“.
Zadyszał się i umilkł.
— Więc widzi pan — ciągnął szeptem. — Taka ciężka choroba, — bardzo ciężka choroba. Zapalenie opłucnej. I tak nagle — —