Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

stowana; fiołkowe jej oczy pociemniały, ręka paliła ją od uderzenia, a na ustach zarysował się jak gdyby hamowany uśmiech, ukazując błysk białych zębów. Ciężkie, szybkie kroki ojca rozległy się na ścieżce pod werandą. Z twarzy Frei znikła wojowniczość; zastąpiło ją głębokie zatroskanie. Żal jej było ojca. Schyliwszy się szybko, podniosła taburet, jakby pragnąc zatrzeć ślady... Ale to się na nic nie przydało. Stała znów w poprzedniej pozie, z ręką opartą o pianino, gdy stary Nelson pojawił się u szczytu schodów.
Biedny ojciec! jaki zagniewany będzie i jaki przygnębiony! A potem ten nieustanny lęk i troska! Dlaczegóż mu odrazu wszystkiego nie powiedziała? Jego okrągłe, naiwne oczy pełne zdumienia dotknęły ją do żywego. Ale nie patrzył na nią. Skierował wzrok na Heemskirka, który stojąc do niego tyłem z rękami przytkniętemi wciąż do twarzy, syczał przez zęby przekleństwa i (widziała go z profilu) wytrzeszczał na nią jadowicie czarne, złe oko.
— Co się stało? — zapytał z osłupieniem stary Nelson.
Nie odpowiadała. Przyszedł jej na myśl Jasper tam na pokładzie, wpatrzony w jaśniejący bungalow — i ogarnęła ją trwoga. Całe szczęście, że przynajmniej jeden z nich jest na statku i nie będzie bróździł. Pragnęła tylko, aby Jasper znalazł się gdzieś o sto mil. A jednak nie była pewna, czy pragnie tego rzeczywiście. Gdyby tajemniczy jakiś poryw przywiódł go w tej chwili na werandę, rzuciłaby na cztery wiatry swoją wolę, swoją stanowczość, swoje opanowanie i schroniłaby się w jego ramionach.
— Co to jest? Co to jest? — dopytywał się stary Nelson, nie domyślając się niczego; zaczynał się już na dobre denerwować. — Dopiero co grałaś jakąś melodję, a teraz —
Freja, niezdolna wymówić ani słowa z trwogi przed