Przejdź do zawartości

Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To nie moja rzecz.
— O tak, pańska. Każdy powinien mieć takie same szanse. Pan wpuszczasz tam tego jegomościa — —
Reszty nie dosłyszałem. Uskuteczniwszy zwycięsko odparcie owej osoby, steward zeszedł do nas. Nie mogę powiedzieć, że miał rumieńce — był to mulat — lecz wyglądał na podchmielonego. Podawał półmiski i stał przy kredensie z miną speszonej obojętności, którą zwykł był przybierać, kiedy coś przemędrkował i bał się wskutek tego wpaść w tarapaty. Pogardliwy wyraz, z jakim Burns wodził oczyma od niego ku mnie, był nadzwyczajny. Co ukąsiło znów mego starszego oficera, nie mogłem się domyśleć.
Gdy milczy kapitan, nikt nie zabiera głosu; jest to zwyczaj, przyjęty na okrętach. A ja nie odzywałem się poprostu dlatego, że oniemiałem wobec wspaniałości przyjęcia. Przygotowany zastać zwykłe morskie śniadanie, ujrzałem ucztę, składającą się z lądowych prowjantów: jaj, kiełbas, masła, najwyraźniej pochodzącego nie z duńskiej puszki, kotletów baranich i nawet z półmiska ziemniaków. Od trzech tygodni nie oglądałem prawdziwego, żywego kartofla. Przypatrywałem im się z zajęciem, a pan Jacobus objawiał mi się jako człowiek ludzki, domator i nawet cokolwiek odgadywacz myśli.
— Skosztuj-no pan ich, panie kapitanie — zachęcał mię przyjaznym półgłosem: — wyborne.
— Wyglądają na to — przyznałem. — Rosną na tej wyspie, przypuszczam.
— O, nie, sprowadzone. Gdyby tu rosły, byłyby kosztowniejsze.
Martwiła mię ta głupia rozmowa. Byłyż to dyskusyjne kwestje dla znacznego i bogatego kupca? Znajdowałem,