Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niegdyś ze swym bratem. Odtąd dwie nasze rodziny nie znają się z sobą.
— Jakież to romantyczne!
— Doprawdy, co ona chce przez to powiedzieć? — pomyślał Soames. Określenie to wydawało mu się nie — bezpiecznem i warjackiem... zupełnie jakgdyby się wyraziła: „Jakież to piękne!“
— I nadal też nie będą się znały! — dodał, lecz natychmiast pożałował stanowczości swego głosu.
Fleur uśmiechała się. W czasie, gdy młodzi ludzie poczytują sobie za chlubę iść własną drogą i nie zwracać uwagi na żadne sędziwe przesądy i uprzedzenia, on właśnie wyrwał się z czemś takiem, co tylko mogło pobudzić jej przekorę. Potem, przypomniawszy sobie wyraz twarzy Ireny, odetchnął znów spokojnie.
— Cóż to była za zwada? — posłyszał zapytanie Fleur.
— Poszło o jeden dom... To już dla ciebie za stare dzieje. Twój dziadek umarł w tym dniu, kiedy tyś się urodziła... Dożył lat dziewięćdziesięciu...
— Dziewięćdziesięciu? Czy są jeszcze jacyś Forsytowie prócz tych, co zamieszczeni w Czerwonej Księdze?
— Nie wiem — odrzekł Soames. — Wszyscy gdzieś się porozpraszali po świecie. Starzy powymierali, oprócz Tymoteusza.
Fleur złożyła dłonie.
— Tymoteusza? Ależ to imię paradne!
— Niezupełnie — rzekł Soames; uraziło go to, że ktoś mógł imię „Tymoteusz“ uważać za paradne, co było poniekąd naigrawaniem się z jego rodzinnego gniazda... to nowe pokolenie drwiło sobie z wszystkiego, co hartowne i uczciwe. — Idź kiedy odwiedzić staruszka. Pewnie zechce ci coś powiedzieć o przyszłości.
Ach! Gdyby Tymoteusz mógł widzieć różnych swych dalszych czy bliższych wnuków i wnuczki, stanowiących dzisiejsze pokolenie Anglji, toby dopiero rozpuścił