Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W jaki sposób, ojczulku?
Soames znów rzucił na nią spojrzenie, które — gdyby nie malująca się w niem serdeczność — możnaby nazwać ukradkowem.
— Wiesz dobrze, co ci mówiłem — przemówił. — Nie życzę sobie mieć nic wspólnego z tamtą gałęzią naszej rodziny.
— Tak, dzióbusiu, ale nie wiem, czemu to ja mam nie mieć z nią nic wspólnego.
Soames obrócił się na pięcie.
— Nie myślę tu wchodzić w przyczyny — odrzekł powinnaś zaufać mi, Fleur!
Sposób, w jaki ojciec wypowiedział te słowa, wzruszył Fleur, jednocześnie jednak pomyślała o Jonie i zamilkła, trącając nogą o listwę podłogi. Sama sobie z tego nie zdawała sprawy, że przybrała pozę zgoła nowoczesną, splótłszy obie nogi, podparłszy brodę ręką zgiętą w przegubie, drugą zaś ręką, przerzuconą wpoprzek piersi, piastując łokieć; nie było w niej ani jednej linji, która — by nie była wygięta — jednakże mimo wszystko cała postać zachowała wdzięk pewien.
— Wiedziałaś o mem życzeniu — mówił dalej Soames — a mimo to zostałaś tam o cztery dni dłużej... i mam wrażenie, że ten chłopak przyjechał dziś z tobą.
Fleur zatrzymała wzrok swój na nim.
— Nie pytam cię o nic — podjął Soames — nie prowadzę względem ciebie żadnych badań ani dochodzeń...
Fleur nagle powstała i wciąż podpierając brodę rękoma, wyjrzała za okno. Słońce już zaszło za drzewa, gołębie usadowiły się cichuteńko na brzegu gołębnika; stuk kul bilardowych wzmógł się, a blady poblask nadole wskazywał, że Jack Cardigan zapalił właśnie lampę.
— Czy cię to uraduje — ozwała się nagle — jeżeli ci przyrzeknę. że nie będę go widziała przez... dajmy na to, sześć tygodni?