Strona:John Galsworthy - Powszechne braterstwo.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chodzisz do nas w porywie sentymentalizm«, czy też bierzesz sprawę na serjo?
Nagle, nawpół zahypnotyzowana, młoda dziewczyna przestała się bronić. Twarz jej przybrała najosobliwszy wyraz: uległy i wyzywający zarazem, malował się w nim ból i rozkosz. Tak siedzieli przez całe pół minuty, tonąc wzajemnie w sobie wzrokiem. Usłyszawszy szelest, spojrzeli na pokój i zobaczyli Biankę, zmierzającą do drzwi. Cecylja wstała również.
— Co ci jest Bi?
Bianka, otworzywszy drzwi, wyszła. Cecylja podążyła za nią śpiesznie, zapóżno wszakże, by ujrzeć jeszcze twarz siostry po za woalką...
W pokoju p. Stone’a zielona lampa paliła się przyćmionem światłem, a ten, który pracował przy jej blasku, siedział na skraju swego polowego łóżka, ubrany w starą bronzową wełnianą bluzę i pantofle.
Nagle zdało mu się, że nie jest sam.
— Skończyłem na dzisiaj, — rzekł. — Czekam na wschód księżyca. Jest już niemal w pełni; stąd będę widział jego twarz.
Postać usiadła przy nim na łóżku i głos rzekł łagodnie:
— Jak twarz kobiety.
P. Stone poznał młodszą córkę.
— Masz na głowie kapelusz? Czy wychodzisz, moje dziecko?
— Widziałam wchodząc światło u ciebie.
— Księżyc, — mówił p. Stone, — to bezpłodna pustynia. Miłość jest tam nieznana.
— Jakże więc możesz znieść jego widok? — szepnęła Bianka.
P. Stone podniósł palec.
— Wzeszedł.
Blady księżyc wypłynął w ciemność a jego światło zakradło się do ogrodu i przez otwarte okno padło na łóżko, gdzie siedzieli oboje.
— Gdzie niema miłości, ojczulku, — odezwała się Bianka, — nie może istnieć życie, nieprawda?
Zdawało się, że oczy p. Stone’a chciwie wchłaniają księżycową poświatę.
— To jest wielka prawda, — rzekł. — Łóżko się chwieje!
Przycisnąwszy dłonie mocno do piersi, walczyła Bianka z gwałtownem, cichem łkaniem. To rozpaczliwe zmaganie się dręczyło ją w oczach ojca śmiertelną męczarnią i p. Stone