Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zawahał się, dodał jednak z nagłym wybuchem irytacji: — Jana ma temperamencik... zawsze go miała.
— Temperament nie jest złą rzeczą u anielskiej istoty.
Soames nie nazywał nigdy Ireny anielską istotą. Nie mógł pogwałcić do tego stopnia najgłębszych swoich instynktów, aby odsłonić przed innymi istotną wartość ukochanej kobiety i zdradzić w ten sposób swoje uczucia dla niej. Nie odpowiedział.
Skręcili w nawpółubitą drogę poprzez zagajnik. Wyżłobiona kolej prowadziła pod prostym kątem do dołu, z którego kopano żwir. Poza dołem sterczały kominy domów wiejskich, wpośród drzew, na skraju gęstego lasu. Kępy pierzastych traw pokrywały wyboistą powierzchnię gruntu; z ponad nich zrywały się raz wraz i wzbijały wgórę skowronki, trzepocąc skrzydełkami w słonecznej poświacie. Na dalekim widnokręgu zarysowywała się poza nieskończonemi szeregami pół i ogrodzeń smuga piaszczystych wydm.
Soames szedł naprzód, wskazując drogę, aż wreszcie znalazł się na dalekim krańcu i tutaj zatrzymał się. Było to owo obrane przez niego miejsce. Teraz jednak, kiedy miał sprezentować je Bosinney’owi, owładnął nim niepokój.
— Agent mieszka w tamtym domku — rzekł — da nam coś przekąsić; lepiej posilić się nieco przed zabraniem się do roboty.
Poszedł naprzód, wskazując znów drogę ku domkowi agenta, niejakiego Oliwera, rosłego mężczyzny z szeroką twarzą i siwiejącą bródką, który powitał ich na progu. Przy śniadaniu Soames zaledwie kosztował potraw, nie spuszczał natomiast oczu z Bosinney’a i parokrotnie ukradkiem otarł jedwabną chusteczką czoło. Skończyło się wreszcie śniadanie i Bosinney wstał od stołu.
— Przypuszczam, że panowie musicie mieć wspólne sprawy do obgadania — rzekł — ja tymczasem pójdę