Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jego wrażenie człowieka, mówiącego sobie: — Nic nie rozumiem, życie ciężkiem jest zadaniem.
W takim nastroju zastał go Bosinney.
James oderwał oczy od Bóg wie jakiego gniazda ptasiego, wypatrywanego przez niego wgórze i utkwił je w twarzy Bosinney’a, na której malowało się coś niby pogardliwa drwina.
— Jak się pan ma, panie Forsyte!... Proszę, przyjdź pan obejrzeć dom.
Po to właśnie, jak nam wiadomo, przybył tu James, odpowiednio też skonfundowało go zaproszenie architekta. Wyciągnął jednak do niego rękę i rzekł:
— Jak się pan ma? — nie patrząc już teraz na Bosinney’a, który z ironicznym uśmiechem wskazał mu drogę.
James wyczuł w tej uprzejmości coś podejrzanego.
— Chciałbym przedewszystkiem obejść dom z zewnątrz — rzekł — i przyjrzeć się co już zrobione.
Kamienny taras okalał dom od strony południowo — wschodniej i południowo-zachodniej, granicząc ukośną linją z szmatem zoranej ziemi, przygotowanej do odarniowania. Przez ten taras poszedł teraz James za przewodem Bosinney’a.
— Co to wszystko kosztowało? — zapytał, widząc, że taras ciągnie się dalej jeszcze poza węgieł domu.
— A jak się panu zdaje? — zainteresował się Bosinney.
— Skądże miałbym wiedzieć? — zapytał spłoszony nieco tem pytaniem James. — Myślę, że z jakie dwie albo trzy setki.
— Zgadł pan co do joty.
James spojrzał na architekta badawczo, spotkawszy się jednak z niewinnym napozór wyrazem jego twarzy, przypisał otrzymaną odpowiedź własnemu niedosłyszeniu.