Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rośniętą niską, spaloną trawą, upstrzoną pasącemi się na niej poczerniałemi owcami, usianą siedzącemi parami i dziwnemi postaciami, leżącemi twarzą do ziemi, niby trupy na polu, zmiecionem huraganowym ogniem bitwy.
Szedł pośpiesznym krokiem z opuszczoną głową, nie rozglądając się ani na lewo, ani na prawo. Widok tego parku, stanowiącego dla niego właściwe pole bitwy, na którem walczył przez całe życie, nie pobudzał jego umysłu do żadnych rozważań. Wszystkie te ciała, leżące twarzą nadół, jakgdyby wyrzucone z pod prasy w zamęcie walki, te czułe parki, siedzące na trawie tuż bliziutko przy sobie i zaznające godzinki rajskiej rozkoszy, przemocą wyrwanej z pośród jednostajnej szarzyzny codziennego harowania, nie budziły w nim żadnych pożądań; minął już dla niego czas na nie. Oczy jego utkwione były w trawę pastwiska, jak nosy owiec, które trawę tę oskubywały.
Jeden z jego dzierżawców zaczął opóźniać się z wypłacaniem czynszu, zrodziła się więc poważna kwestja, czy nie byłoby lepiej usunąć go odrazu. Narażałoby to jednak na niebezpieczeństwo nieznalezienia innego dzierżawcy przed Bożem Narodzeniem. Swithin wpadł właśnie grubo — należało mu się to, za długo zwlekał.
James rozważał to wszystko, maszerując śpiesznie, trzymając parasol swój przezornie poniżej zagięcia rączki, aby ustrzec jedwab od przetarcia się w środku przy stałem obijaniu się skówki o ziemię.
Jego chude, podniesione wgórę ramiona, opuszczone teraz ku dołowi, jego długie nogi, maszerujące z pośpieszną, mechaniczną precyzyjnością, czyniły to jego przejście przez Park, zalany słońcem, którego jasne promienie stroiły złotą glorją całe to próżniactwo — całe to mnóstwo ludzkich dowodów nieubłaganej walki o własność, chwilowo wytrąconych poza jej nawias —